Zaprezentowany dzisiaj przez Canona, EOS M zaskoczył chyba wszystkich fotoManiaKów. Bynajmniej swoim pojawieniem się, bowiem plotki o pierwszym EVILu japońskiego producenta krążyły po sieci już od dłuższego czasu. Nie ma co się zresztą dziwić – jeszcze wczoraj był to jedyny, liczący się na rynku producent który nie uległ trendom. Jednakże od momentu pojawienia się pierwszych, niepewnych wieści, napięcie oczekiwania na premierowy sprzęt urosło do monstrualnych rozmiarów. Wszyscy spodziewaliśmy się zaawansowanego sprzętu rzucającego konkurencję na kolana. Tymczasem Canon nas zaskoczył i pokazał klasycznego przeciętniaka, który pretenduje do najmniej opłacalnego bezlusterkowca na rynku.
Mały, metalowy i poręczny
Na pierwszy rzut oka, nowy aparat Canona nie wygląda spektakularnie. Prosta obudowa ma formę cegiełki o łagodnie wyokrąglonych narożach. Uchwyt jest spłaszczony co może się nie spodobać miłośnikom solidnych gripów. Konstrukcja jest natomiast wykonana ze stopu magnezu, dzięki czemu charakteryzuje się wysoką trwałością, odpornością na uszkodzenia oraz wagą. Pod względem gabarytów kompakt można nazwać kieszonkowym, o ile przymkniemy oko na 3-centymetrową grubość sprzętu. Oczywiście, po podłączeniu obiektywu innego niż naleśnik, mrużenie oczu nic nie da.
Ergonomia aparatu stoi pod dużym znakiem zapytania. Z jednej strony, jest mały i poręczny. Z drugiej strony, po zamocowaniu obiektywu środek ciężkości wyraźnie się przesuwa, a małe gabaryty stają się uciążliwe. Brak wykształconego gripu doskwiera. „Na szczęście” projektanci zamontowali na przednim i tylnym panelu skromne łatki, które mają zapewnić odpowiednie tarcie i mocny uchwyt. Zanim jednak całkowicie przekreślimy szanse kompaktu, zerknijmy na interfejs.
Ergonomia aparatu stoi pod dużym znakiem zapytania.
Producent wyraźnie uległ współczesnym trendom decydując się na podwójny interfejs. Część opcji pozostała w formie zewnętrznych przycisków. Ilość funkcji dostępnych z tego poziomu, została mocno zredukowana i nie mogę się pozbyć wrażenia, że patrzę w zasadzie na pierwszy lepszy, prosty kompakt. Przycisk REC, Menu, Galeria, Info, klasyczny manipulator z pięcioma guzikami, włącznik i pokrętło trzech trybów. Sytuację ratuje jedynie pierścień otulający manipulator, który znacznie ułatwia nawigowanie. Oczywiście, jak przystało na sprzęt wyposażony w ekran dotykowy, EOS M oferuje dostęp do interfejsu cyfrowego, w którym możemy nawigować z poziomu wyświetlacza. Tu przynajmniej znajdziemy nastawy ręczne.
Listę podzespołów uzupełnia duży, przejrzysty ale osadzony w konstrukcji na stałe wyświetlacz. Rozdzielczość 1.040.000 pikseli zdecydowanie zasługuje na uwagę i pozwoli z powodzeniem kadrować i przeglądać zarejestrowany przez nas materiał. Jednakże, brak wizjera w formie wbudowanej, jak i w formie akcesorium jest wysoce zastanawiające. Zwłaszcza jeśli mamy dostęp tylko do klasycznego LCD, którego w dodatku nie możemy odchylić przed ostrym światłem.
Na dzień dzisiejszy, producent zaprezentował zaledwie dwa szkła systemu EF-M.
W wyposażeniu brakuje również lampy błyskowej. Projektanci przewidzieli ten element jako akcesorium montowane na złączu gorącej stopki. Wśród peryferii dedykowanych nowemu EVILowi znajdziemy również adapter pod mocowanie typu EF, dzięki któremu będziemy mogli rozszerzyć listę kompatybilnych obiektywów, co może się okazać zbawienne dla użytkowników EOSa M. Na dzień dzisiejszy, producent zaprezentował zaledwie dwa szkła systemu EF-M – bardzo jasny naleśnik 22 mm f/2 STM oraz klasyczny zoom 18-55 mm f/3.5-5.6 IS STM.
Drogi i nieopłacalny?
Canon EOS M został wyposażony w 18-megapikselową matrycę CMOS, w rozmiarze APS-C. Identyczny czujnik znajdziemy na pokładzie najnowszej lustrzanki tego producenta – EOSa 650D. Na tym jednak nie kończą się podobieństwa. Projektanci dorzucili procesor DIGIC 5, dzięki czemu możemy w zasadzie mówić o powieleniu konfiguracji podzespołów, w znacznie mniejszej, kompaktowej formie.
Użytkownik może zatem liczyć na czułości ISO z zakresu 100 – 12.800 (lub 25.600 jeśli zdecyduje się na podbicie), 4,3 klatek na sekundę w trybie zdjęć seryjnych oraz migawkę której nie nastawimy na więcej niż 30 sekund naświetlania. Tryb filmowania nas nie zaskoczy. Full HD z szybkością 24, 25 lub 30 klatek na sekundę i dźwiękiem stereo. Wszystko zapisane w standardzie H.264 i formacie MPEG-4.
Wydajność podzespołów to tylko jedna strona medalu.
W teorii, EOS M posiada funkcjonalność lustrzanki. Otrzymał od projektantów potencjał, który niestety ciężko wykorzystać. Wydajność podzespołów to tylko jedna strona medalu. Dobry aparat powinien charakteryzować się korzystną ergonomią, której temu modelowi wyraźnie brakuje. Cóż z tego, że jakość obrazu jest zachwycająca, jeśli z braku wizjera, nie wykadrujemy dobrze ujęcia? Po co nam świetny tryb filmowania jeśli po minucie pracy z tym sprzętem odczujemy zmęczenie dłoni kurczowo zaciśniętej na malutkim uchwycie?
Zalety aparatu niestety są mocno przyćmione przez jego wady, wśród których znajdziemy również wysoką cenę. Za zestaw z obiektywem zapłacimy bowiem ok. 800 USD, co w realiach polskich oznacza mocno ponad 3 000 PLN. Drugi z zaprezentowanych dzisiaj obiektywów będzie nas kosztował kolejne 300 dolarów. Jeśli zaś zapragniemy skorzystać z innych szkieł, najpierw przyjdzie nam zainwestować w adapter (200 dolarów).
Canon EOS M zdecydowanie nie jest zamiennikiem lustrzanki.
Z powyższych spostrzeżeń można wysnuć tylko jeden wniosek. Canon EOS M jest na dzień dzisiejszy najmniej opłacalnym EVILem na rynku. Nie pokona konkurencji, jeśli producent nie obniży ceny. Z kolei z zaawansowanymi pozycjami z tego segmentu nie powinien nawet stawać w szranki. Dla kogo jest zatem skierowany ten aparat? Do ekscentrycznych amatorów i miłośników marki, którzy szukają prostego i funkcjonalnego kompaktu, ale nie potrafią zrezygnować z systemu wymiennej optyki. To zdecydowanie nie jest zamiennik lustrzanki, chociaż w pewnym sensie ma jej wnętrzności. Oczywiście, gdyby Canon zaprezentował nam kompakt, deklasujący amatorskie lustrzanki, byłby to swoisty strzał w stopę.
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe.
Panowie czy ktoś z was robił tymi zabawkami do 2600zł na papier .
Jeśli tak to prosiłbym o poważną wypowiedz.
I o kosztach wydruku .
@Bambo: Wielu ekspertów zgodnie krzyczy, że bezlusterkowce to przyszłość sprzętu foto. Ale wydaje mi się, że dopóki lustrzanki dobrze się sprzedają, mało który producent pójdzie drogą Olympusa i przestawi się tylko na EVILe. Pozdrawiam
Ok, ok. Wspomnialem tylko o mozliwej sytuacji na rynku bezlusterkowcow, ktory rozwinal sie w dosc szybkim tempie w ciagu ostatnich 2 lat i wszystko wskazuje na to, ze w tym segmencie bedzie jesze sporo wiecej pieniedzy do zarobienia w najblizszym czasie.
@ Bambo, proszę Cię nie kompromituj się. To Canon przez 3/4swojego istnienia deptał Fuji po piętach. Jakiś czas temu udało im się zrównać z tą marką. Natomiast Sony? heh… może kiedyś Canon im dorówna… Nikon? nooo… zaraz po tym jak Canon wyjdzie z epoki kredy i kilku innych podrodze, to między Canonem i Nikonem zostaną jeszcze murzyni, których Canon nie przeskoczy.
Ale czemu miałby to robić skoro na rynku jego pozycja i tak jest mocna.
Ma w swojej ofercie model 5 MKIII, 5 MKII i G1X kompakt
@Bambo: Canon ma bardzo mocną pozycje na rynku – jeżeli sam nie zaprezentuje bezlusterkowców deklasujących lustrzanki, o sprzedaż tych ostatnich nie musi się martwić. Podobną politykę prowadzi zresztą Nikon. 😉
„gdyby Canon zaprezentował nam kompakt, deklasujący amatorskie lustrzanki, byłby to swoisty strzał w stopę.” No tak, ale czy z drugiej strony nie dostaje juz po stopach od Sony, Olympusa, Fuji czy nawet Nikona?