Leica M10 to kolejny bezlusterkowiec systemu M. Ulepszona matryca i ergonomia to tylko niektóre zalety nowego modelu – jest ich znacznie więcej. Tylko ta cena…
Leica to jakiś fenomen, którego nie rozumiem. Marka wywodzi się sprzed kilkudziesięciu lat i od momentu powstania cały czas prężnie działa. W czasach analogowych Leica była równie popularne, jak i inni europejscy producenci. Nastanie ery cyfrowej dla wielu z nich było jednak początkiem końca. Tymczasem Leica została na rynku i co roku wypuszcza nowe modele, jednocześnie nie konkurując z japońskimi czy koreańskimi producentami aparatów. Leica bowiem opracowała swój własny model biznesowy – aparatów dla wybranych. Aparaty Leica są dobre, ale wcale nie lepsze od modeli konkurencji. A mimo to są kilkakrotnie droższe.
Leica wydaje się wpisywać w kategorię marek premium, w przypadku których użytkownicy oczekują prestiżu. Profesjonaliści po modele niemieckiego producenta nie sięgną, bo za tę cenę znajdą sprzęt bardziej profesjonalny. Amatorzy też, bo ci zwykle dysponują na początek niewielkim budżetem. Kto więc kupi Leikę? Wydaje mi się, że zamożni hobbyści fotograficzni o zasobnych portfelach. Ci sami, którzy są w stanie zapłacić kilka tysięcy złotych za butelkę wina, które ponoć ma być nieporównywalnie lepsze od tych za „kilka stów”. Klienci tego typu płacą nie tylko za jakość, ale też za markę, której posiadanie wysyła do innych komunikat: „bo mnie stać”.
Parametry modelu:
- Matryca: 24 Mpix, FF
- Zakres ISO: 100-50 000
- Ekran: LCD 3 cale
- Wizjer: optyczny, 0,73x
- Tryb filmowy: Brak
Leica M10 to kolejny model, którego parametry, jak i ergonomia prezentują się bardzo ciekawie. Aparat wyposażony został w 24-megapikselową matrycę pełnoklatkową, która pozbawiona została filtra dolnoprzepustowego. Brak filtra zapewni wysoką jakość i szczegółowość zdjęć, z kolei pełna klatka pozwoli podbijać ISO do wysokich wartości bez obaw o zbyt duży szum. Maksymalne ISO, jakie możemy ustawić to 50 000. W przypadku najwyższej wartości obraz jest widocznie zaszumiony, ale nadal nie na tyle, by nic nie można było w kadrze rozróżnić.
Wartość ISO, podobnie jak migawki ustawić będziemy mogli pokrętłem na obudowie. To ważne, bo 3-calowy ekran LCD, którego rozdzielczości wynosi ok. 1,040 mln pikseli, nie został wyposażony w dotyk. W aparacie zamiast wizjera cyfrowego producent zdecydował się umieścić optyczny. Jego powiększenie wynosi 0.73x. Wizjer elektroniczny możemy dokupić oddzielnie i zamontować do gorącej stopki.
Tryb seryjny aparatu to 5 klatek na sekundę, a zdjęcia możemy zapisać oczywiście również w postaci nieskompresowanych plików RAW. Największą ciekawostką dla mnie jest jednak fakt, że aparat pozbawiono możliwości filmowania. W zależności od producenta, tryb filmowy jest albo najważniejszą kwestią (jak u Panasonika) albo tylko dodatkiem (np. w modelach Fujifilm). Tutaj jednak nie ma go wcale, co, nie ukrywam, jest dla mnie mimo wszystko zaskoczeniem.
Stylowa obudowa aparatu pod względem wagi i rozmiarów wypada lepiej od poprzednich modelów producenta (nowy model waży zaledwie 660 gramów). Dostępna będzie w dwóch wersjach kolorystycznych: czarnej i srebrnej. Sugerowana cena detaliczna nowego aparatu wynosi około 6 600 dolarów. Za podobną cenę dostaniemy między innymi zaprezentowanego wczoraj średnioformatowego bezlusterkowca Fujifilm GFX 50S.
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe.
Leica M10 to nie bezlusterkowiec, tylko aparat dalmierzowy. To jednak całkiem inna kategoria. Stwierdzenie, że profesjonaliści po nią nie sięgną jest całkowicie bałamutne. Od dziesiątków lat dokumentaliści potrzebujący dyskretnego, prostego sprzętu fotografują dalmierzowymi Leikami, zawsze kosztowały one tyle co używane dobre auto i w dobie cyfrowej dokładnie ta sama grupa nadal Leiek będzie używać. Co to znaczy, że „znajdą coś bardziej profesjonalnego”? Pod jakim niby względem? Na rynku nie ma żadnego innego cyfrowego aparatu dalmierzowego, więc dla ludzi potrzebujących dokładnie takiego sprzętu do swojej pracy, nic lepszego ani „bardziej profesjonalnego” po prostu nie istnieje.